WASZA SCENA MUZYCZNA

KING KRULE - Man Alive - recenzja

Wyspy Brytyjskie słyną z wielu ciekawych artystów. Jednak KING KRULE należy do nie tylko ciekawych, ale i wyjątkowych. Po zdobyciu NAGRODY MERCURY za album „The OOZ” z 2017 roku muzyk wydał właśnie już czwarte wydawnictwo. Nowy album nosi tytuł „Man Alive!”. 

Nie wielu jest muzyków, którzy umieją grać na tylu instrumentach, co King Krule! Archy Ivan Marshall, bo tak naprawdę brzmi pełne imię i nazwisko tego artysty, gra na płycie na niemal wszystkich możliwych instrumentach poza saksofonem, na którym gościnnie na płycie zagrał jego znajomy z Argentyny – Ignacio Salvadores. 

"Flying Lotus?!"

Dlaczego muzyka tego Brytyjskiego artysty jest tak wyjątkowa? Otóż, ta płyta wymyka się wszelkim możliwym kwalifikacją! Wokal na tym albumie brzmi surowo, czasami niemal ucieka uwadze, jest tak „skromny” i minimalistyczny, a jednocześnie niczego więcej nie pragniesz, jako słuchacz. To tak jak bałagan w naszym pokoju, do którego szybko się przyzwyczajamy, środowisko nader normalne, aczkolwiek przyjemne. Tak muzycznie jest na tej płycie. Plan kompozycji na krążku, mimo pozornego „bałaganu” przybiera przyjemne kształty, chcemy słuchać każdej kolejnej piosenki, ba! jesteśmy jej wręcz spragnieni! Marshall jest przykładem takiego muzyka, który sam jest słuchaczem. Doskonale wchodzi w nasze uszy i wie, co zainteresuje słuchającego jego muzykę. Macie tu zaserwowany hip-hop połączony w soule i new wave, by za chwilę usłyszeć kawałek, który łączy w sobie dream pop z muzyką południowoamerykańską! Jak przyznaje sam artysta, chciał osiągnąć na płycie styl podobny do „Latającego Lotusa” tzw. „Flying Lotus”. Oto jeden z kawałków tego artysty, który myślę, będzie lustrzanym odbiciem  świata muzyka, a jednocześnie jego wizytówką, a dla Was mam nadzieję, zachętą do sięgnięcia po więcej! 

Less is more!

Cel uzyskania maksimum, przy zastosowaniu minimum. To właśnie udało się na tej płycie. 40 minut nie tylko trzyma w napięciu. Mamy tu zmianę nastrojów, agresja miesza się z depresją, kolory z szarością. Całość jednak biegnie to słońca. Koniec albumu to ciepły i pogodny utwór, który podsumowuje finalnie tę „opowieść” muzyczną. Macie na płycie brzmienie głosu wokalisty, który raz jest krzyczący i drwiący, a innym razem ciepły i bojaźliwy. Macie tu brzmienie gitar, jest rockowo ale i psychodelicznie. Takie muzyczne wydanie Joy Division dzisiejszych czasów. Jeśli szukacie muzyków nietuzinkowych, utalentowanych, a jednocześnie oderwanych od rzeczywistości, koniecznie zapoznajcie się z tym krążkiem. Polecamy! WASZA SCENA MUZYCZNA